I dlaczego warto słuchać rad.
Na wstępie pragnę przyznać, że od dawna nic tak bardzo nie utarło mi nosa jak właśnie foil. Szczególnie moje pierwsze kroki w tej dyscyplinie mojego ukochanego kitesurfingu. Do rzeczy zatem. Sezon letni 2021 spędziłam nad jeziorem Como we Włoszech. Jest to bezsprzecznie raj dla “foilarzy”, szczególnie tych z rodzinami. Szkolenie z motorówki to nie szkolenie na godzinki, więc często wracając z wody było już po wiatrowych ptakach na twin tipa. Jedyne co było pewne, to to, że wiatr będzie siadać. W dniach wolnych zwiedziłam większość tutejszych spotów i niejednokrotnie “brakowało” tych 2-3 magicznych węzełków. Wiecie komu nie brakowało? Każdemu kto pływał na foilu. Co więcej, oni zaczynali dużo wcześniej i mieli przynajmniej 2h pływania więcej w stosunku do każdego kto zasadzał się na twin tipa. Widziałam gro ludzi na surfówkach, którzy chyba byli przekonani, że zrekompensują sobie te właśnie brakujące węzły. “Been there, done that” i tyle w temacie. Tak to nie działa. Napatrzyłam się i zapragnęłam w kolejnym sezonie nad Como, czy jakimkolwiek innym miejscu globu, umieć wykorzystać każdy podmuch! Wiedziałam już wtedy, że zimę spędzę w Kenii - lepiej być nie mogło pod wieloma względami.
Decyzja podjęta. Czas na działanie. Na pierwszy ogień pogaduszki z szefem, facet miliona talentów (w tym foilowy mistrz 6 węzłów) i dealer jednej z marek. On nie może się mylić! “Oczywiście Karo, kupuj docelowy maszt.” usłyszałam. Kolejno poradziłam się kumpli, posłuchałam swojego ego i zdecydowałam się na zakup zestawu z masztem 85cm. Oczywiście widziałam, że lepiej zaczynać na krótszym, chociaż 2 sesje, ale co tam, ja nie dam rady? Żeby nie było zbyt łatwo, wymyśliłam, że w podróży najlepiej sprawdzi się crossover surf-foil board. Waveówka (czy tam surfówka jak kto woli) z insertami na foila była objawieniem. Czekałam cierpliwie ponad półtora miesiąca, delektując się jesiennymi wakacjami na półwyspie. Zestaw dotarł.. 3 dni po wyjeździe z Jastarni, ale na szczęście odpowiednio przed wylotem do Kenii.
Jakież ogarnęło mnie zdziwienie, gdy zapakowałam quiver i postawiłam go na wadze. Ponad 40kg! Twin tip, dwa latawce, trapez, drobne akcesoria.. i zestaw foil. Oczy wyskoczyły mi z orbit trochę, bo jakoś wiedziałam, że “amelinium się nie pomaluje”, ale nie pomyślałam ile tego będzie. Ostatecznie latawce poleciały w walizce, a ciuchy w quiverze. Wszystko zgodnie z limitami kilogramów. Stosunek wagi ciuchy:latawce wynosił 1:3. Bardziej, niż poprawnie.
Pierwsze skręcenie całości miało miejsce na Diani Beach. Mając świadomość jak słona woda i wilgotność mogą dać w kość sprzętowi, wszystko skręciłam używając jako smarowidła wazeliny kosmetycznej. Po 3 miesiącach rozbiórka poszła bardzo gładko, zatem patent ten polecam.

Pierwsze wejście na wodę z zestawem w 8-10 węzłach zaliczam do słabych pomysłów. Nie posłuchałam drugiej najważniejszej rady, czyli zaczynaj w “normalnych” warunkach wiatrowych. Foil to jest świetna zabawa słabowiatrowa, ale wymaga już dość sporych umiejętności. Przynajmniej pływania prawo lewo. “Umiem w latawiec w zenicie jak nie wieje” to trochę za mało. Odpaliłam się zaraz po zajęciach, w takim przedsezonowym momencie, gdy wiatr mocno przysiadał wieczorem. Zmieliło mnie niemiłosiernie. Wykonywałam waterstart, płynęłam jakąś 1-2 sekundy w tzw. “taxi” (czyli na desce ale bez lewitacji). Później była tylko krótka lewitacja zakończona dwojako, albo wystrzałem w powietrze, albo nabierałam za dużej prędkości i dość bolesnym upadkiem z tych 85cm. 10 węzłów może boleć. Dziękowałam losowi za wspaniałych beach boysów, którzy zlitowali się nade mną i nosili mi ten mój wymarzony “crossover”.. zestaw ciężki jak tysiąc stalowych kowadeł. Po 40 minutach, trzech czy czterech takich downwindach miałam dość.
Kolejne starcie zaplanowałam słabo taktycznie, bo poszłam między zajęciami czyli takie szybkie pół godzinki. Decyzja była podyktowana lepszym wiatrem i chęcią poprawienia się, bo takiego łomotu jak za pierwszym razem nie mogłam sobie wybaczyć. Przytemperowało mnie, ot co. Wzięłam do serca radę kolegi po fachu, który mnie obserwował za pierwszym razem, i szłam tam nauczyć się pływać dobrze w “taxi”. Prędkość okazała się niejednokrotnie nie do opanowania, zupełnie jak za pierwszym razem. Plus był taki, że 50% spektakularnych gleb zastąpiły nędzne zatrzymania, zakończone niekiedy małym hopsaskiem przed siebie do wody. Mniej widowiskowo, mniej boleśnie. Poprzednio myślałam, że jestem teoretycznie przygotowana. Teraz radę “naciskaj przednią nogę” powtarzałam w głowie jak mantrę. Nie było to jednak zupełnie to czego oczekiwałam. Wygospodarowane pół godziny nie pozbawiło mnie tchu jak tamten pierwszy raz. To był prawie sukces. Gdzieś z tego czasu został ze mną komentarz Joanny dotyczący moich poczynań. Cytuję: “Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby coś jej tak bardzo nie wychodziło.”
Przyszła pora na zastosowanie innej rady, by poprawić pozycję foila względem deski. O ile w deskach dedykowanych jest często forma pomiarki, jakieś podpowiedzi na spodzie deski, tak w moim “all in one” już nie. Z ustawienia “jakoś tak pośrodku” przeszłam “na sam tył” i za trzecim razem pyknęło. Moje lewitacje trwały już chwilę, a prędkość zaczęła mniej przerażać. Zwolniłam. Zwyczajnie gdy tylko robiło się niekomfortowo szybko mówiłam do siebie na głos “latawiec w górę, latawiec wyżej, nie ostrz tak, odpuść, odpuść”. Pomogło. Pomogło zdecydowanie coś jeszcze. Między drugim a trzecim podejściem pożyczyłam zestaw z krótkim masztem od znajomego. Chwyciłam na chwilę, po zajęciach. Tu rada “nie pływaj przepałowana” poszła do śmieci. On miał dobrze na 12m, ja miałam ogień piekielny. Nie była to totalna katastrofa, bo ten krótki maszt zwyczajnie nie był tak wysoko nad wodą i uświadomiłam sobie, że połowa moich gleb była.. ze strachu, opatrzona takim wewnętrznym “o f*** o f***” związanym tylko z tym 85cm.
Czwarte zatem podejście było przy optymalnych 13 węzłach i ustawioną pozycją masztu względem deski. Sesja ta była przełomowa, robiłam już długie lewitacje i wracałam do punktu wyjścia. Tak wiem, można zapytać jak na foilu można spływać z wiatrem. A no można, bardzo łatwo przy wywrotkach i niekontrolowanych szybkich lewitacjach (patrz wejście na wodę nr 1 i 2). Natomiast spływanie z wiatrem w lewitacji jest umiejętnością ważną i nie oczywistą wcale. Na lewym halsie zdecydowanie waterstart robiłam (i nadal zdarza mi się) zbyt na wiatr i albo od razu wchodziłam na skrzydło i w prędkość, albo był falstart. Na prawym ładny start i zatrzymanie. Byłam z siebie dumna. I już nikt nie biegał za mną po plaży. W mojej głowie nowy rozdział - mogę wyjść i wrócić. Wrócić dumna, że oto jestem w tym samym miejscu gdzie zaczęłam. Był to moment, w którym uświadomiłam sobie, jak długo niczego się nie uczyłam. Tak od zera. Czegoś nowego. Wymagającego zupełnie nowego zestawu umiejętności. W pewnym sensie trudniejszego. Tu trzeba było dużo zapomnieć, żeby się nauczyć od nowa. Nawet na przestrzeni kilku sesji, pływanie pomiędzy nimi na twin tipie powodowało, że zawsze ten pierwszy hals na foilu był trochę “od nowa”.


Jest jeszcze ostatnia sesja, którą muszę wspomnieć. Otóż nie wszystkie rady zawsze są dobre! Kolega instruktor, mający również deskę crossover (firmy na C) i pływający już od jakiegoś czasu obserwując moje poczynania rzucił leniwie “You should try without straps, then it makes senseeee”. Rok wcześniej w Rewie raz próbowałam już foila, wtedy była to jakaś deska Duotone (z 12m model E). Całkiem fajnie spędzone 40 minut późną jesienią. Tamta deska nie miała strapów! Co więcej, jak o tym wspominam, to mam wrażenie, że to 40 minut było większym progresem niż moje 3 pierwsze sesje w Kenii. Miałam zupełnie inne wyobrażenie o kontynuacji zaczętej wtedy nauki. Ochoczo odkręciłam strap (używałam tylko przedniego) i ruszyłam. W ciągu około godziny zdołałam wystartować 2 razy. Słownie, dwa razy. O ile płynięcie (jak już wystartowałam) było super “free” dla moich stóp, tak zupełnie nie czułam się “free” waląc glebę za glebą przy próbach wejścia na deskę. Różnica w wodzie między deską strapless dedykowaną do foila i deską strapless z foilem jest ogromna. Nie chodzi tu o wyporność, ta różniła się jedynie o 0,5L! Chodzi o rozłożenie tej wyporności, rozmiar i kształt tej deski. Dla mnie przytrzymanie deski do startu bez pomocy przedniego strapa (czyli przedniej stopy), w obecności fal (albo tamtejszego nieregularnego bałaganu czopu falopodobnego) było nie do zrobienia. Różnica między mną a Alamem była odpowiednio ok 25kg/30cm. Jemu szło to sprawnie, mi zabrakło sił (i techniki zapewne także).
Ciąg dalszy nastąpi..
Niech wiatr będzie z Wami!
Fascynujący jestem Twoim stylem pisania! Czy możesz podzielić się, jakie książki, blogi lub inne źródła inspirują Cię do doskonalenia swojej umiejętności redakcyjnej? Jakie konkretnie elementy staramy się wchłonąć i implementować w swoich tekstach?
Hej! Pisanie towarzyszy mi odkąd sięgam pamięcią, ale największy progres w tej dziedzinie nastąpił od momentu gdy dołączyłam do medium.com. Prowadzę tam publikację o kitesurfingu oraz udzielam się w innych tematach. Dzięki za komentarze! Pozdrawiam 🙂
Ten blog jest po prostu niesamowity - jego różnorodność, głębia treści i profesjonalne podejście do każdego tematu sprawiają, że nie tylko uczę się nowych rzeczy, ale także czuję się częścią społeczności, która stara się wspólnie rozwijać i dzielić się wiedzą oraz doświadczeniem, co jest dla mnie niezwykle inspirujące i motywujące!
Pouczająca lektura! Doceniam szczegółowość i dokładność. Szkoda tylko, że niektóre fragmenty są zbyt techniczne dla laików. Mimo to, świetne źródło wiedzy!